[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kraju, a tu przez statek podjęta, twardo trzymana, zuchwale pchnięta w szeroki świat na
dowód niezniszczalności pewnych walorów drogich Polakom. Na odwód ciągłości ich
istnienia.
Naraz w toku rozmowy z kapitanem ogarnęła mnie paląca tęsknota za tym statkiem. Już
dawno miałem w planie odbycie na nim rejsu, lecz nigdy tak bardzo nie pragnąłem być w
jego pobliżu, na jego pokładzie i pod jego wpływem.
 Gdzie będzie  Radiowo" za jakie trzy miesiące?  spytałem
kapitana.
Kapitan uśmiechnął się:
 Mars, Neptun i Eol mogliby chyba dokładniej odpowiedzieć. Ja tylko przypuszczam:
u ujścia Amazonki.
 Zgoda, będę czekał na statek u ujścia Amazonki!...
2.
Nie doczekałem się. W dwa miesiące po tej rozmowie nastąpiła katastrofa. M/S
 Radiowo" zginęło, storpedowane na Morzu Karaibskim, o dzień drogi od Trynidadu.
Była to wtedy najpodlejsza dla żeglugi okolica Atlantyku, gdzie liczne hordy niemieckich
okrętów podwodnych dokładały wszelkiej zawziętości, by sparaliżować linię komunikacyjną
między Stanami Zjednoczonymi a Afryką. Więc działy się wśród Wysp Antylskich
nieopisane tragedie marynarskie. Walka toczyła się niemal na noże, była bezlitosna, a obrona
trudna.  Radłowo" szło samo, bez konwoju. Dzień jaśniał pogodny, słoneczny. Było pięć
minut do południa. Torpeda przyszła znienacka, rozpruła prawą burtę w śródokręciu,
wybuchła w maszynowni. Prawa szalupa rozpadła się na drzazgi, statek od razu przechylił się
w lewo. Trzech ludzi zabiło na miejscu, dwóch maszynistów i trzeciego oficera pokładowego.
Reszta, około dwudziestu, ratowała się szybko do pozostałej szalupy. Był gwałt: statek tonął
w oczach. Jako ostatni opuścił pokład kapitan. Niektórzy odnieśli rany. Kapitanowi ciekła
krew z głowy. Kucharz leżał na dnie szalupy, półprzytomny. Naraz kucharz wzniósł głowę i
zacharczał mdlejącym głosem: -Musztarda!... Obok niego podjęto krzyk:  Gdzie
Musztarda! Szukać Musztardy! Wszyscy marynarze z nagłą, spazmatyczną porywczością
zaczęli szukać psa w gmatwaninie nóg. Nie było psa. Ktoś z dzioba łodzi zawył na alarm,
groznie, jakby chciał rzucić się na swych sąsiadów.
 Ratujcie MusztardÄ™!...
Aódz nie odbiła jeszcze od burty statku. Palacz Brazylijczyk, który stał na brzegu szalupy,
porwał za talię i wspiąwszy się powrócił na pokład  Radłowa". Gdy w kilka chwil pózniej
ukazał się znów przy poręczy, dzwigał pod pachą psa. Rzucił go w dół ludziom na głowy i
sam za nim zeskoczył do szalupy. Spadła na wszystkich ulga, podniecenie zelżało. Odbili od
tonącego statku. Wiosłowali co sił.
I Po kilku metrach krzyknął kapitan, by zatrzymali się i pomimo rany na głowie
wyskoczył do wody. Przypomniał sobie, że należy ratować ze statku kasę okrętową. Był
tęgim pływakiem, lecz gdy dobijał do burty  Radłowa", rozległy się z szalupy ostre
ostrzeżenia:
 Wracać! Wracać!...
Nie zdążył wejść na pokład. Statek zanurzał się coraz szybciej. Już dokoła jego kadłuba
powstawały niebezpieczne wiry. Były silne i wciągały w głębinę, a pływaka pokryły raz i
drugi wodą. Lecz nie dał się. Walka o życie zwielokrotniła jego siły. Wyrwał się z rejonu
prądów. Podali mu z szalupy bosak i wyciągnęli z wody.
 Radiowo" zatonęło, gdy oddalili się o przeszło sto metrów. Wtedy w pobliżu wynurzył
się na powierzchnię morza okręt podwodny. Wyszło na jego pokład kilku ludzi prawie
nagich, ubranych tylko w szorty. Byli zarośnięci bujnymi brodami, mieli dziki wygląd i
przypominali Germanów z Lasu Teutoburskiego. Dwóch z nich trzymało ręczne karabiny
maszynowe, wycelowane w stronę rozbitków. Gdy zbliżyli się na odległość głosu ludzkiego
najstarszy z nich, zapewne ich dowódca, zawołał po angielsku do szalupy:
 Gdzie kapitan statku?
Jakikolwiek opór byłby niedorzecznością i mógł tylko ściągnąć zabójczą salwę na
bezbronną załogę.
 Jestem!  odpowiedział kapitan bez namysłu.
 Czy może pan pływać?
 MogÄ™.
 To przypłynąć!
Więc kapitan po raz drugi w ciągu dziesięciu minut skoczył do wody. Był to fatalny skok,
wiódł do śmierci, a przynajmniej do ponurej niewoli, od której kapitan dwa razy w czasie
wojny się ustrzegł. Tym razem zapadł na niego ostateczny wyrok. I jak gdyby sobą wykupił
życie załogi. Nieprzyjaciel ognia nie otworzył. Drapieżnik nasycił się tą ofiarą. Poszedł z nią
pod wodÄ™.
Z pięknego motorowca pozostała tylko jedna mizerna szalupa, a w niej dwudziestu
rozbitków. Rozpacz była w ich duszach, śmiertelny smutek w ich oczach.
W miejscu, w którym zginął statek, pływały na morzu tylko szczątki połamanego drewna:
były to jakby szczątki rozbitej pochodni, którą wrzucono do morza.
Gdy torpeda dosięgła  Radłowa", w maszynowni pełnił wachtę smarownik Aoza. Z owej
godnej rodziny Aozów z Sierpca w województwie warszawskim, która czterech braci wysłała
na tę wojnę, jednego żołnierza i trzech marynarzy, i dwóch z nich już w pierwszym roku
straciła.
Wybuch torpedy nie zabił Aozy, jak rozpłatał stojącego obok niego pierwszego
mechanika, lecz zranił go dotkliwie kilkunastoma odłamkami stali. Oślepił go i na pól
odurzył. Fala wpadającej wody rzuciła go o ścianę, na szczęście w pobliże trapu. Uchwyci"!
go. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, lecz z wysiłkiem i przerażeniem piął się do góry.
Potem skajlajtem wypadł na pokład. Zatoczył się, mając oczy zalane krwią. Ujrzał go drugi
mechanik i pomógł mu dostać się do szalupy. Tu Aoza stracił przytomność. Cztery dni i
cztery noce tułali się na łodzi po pustym morzu, zanim ich ujrzał statek norweski. Rozbitki
przechodzili przez sztormy, wypuszczać musieli dryfkotwicę, z trudem trzymali się na fali.
Wciąż zalewała ich woda. I jego.
Miał Aoza ciało tak nikczemnie naszpikowane odłamkami torpedy, tak nafaszerowane
boleścią, że raczej śmierci bliższy był niż życia. Z licznych jego ran najgorszą okazała się
rana na łowię. W lewe oko wpadł kawał żelaza i nie tylko zmienił je w krwawą maz, lecz
wlazł dalej w głąb, gdzieś pod mózg. Głowa napuchła szpetnie jak dynia, jakby pęknąć miała
lada chwila. Była wystawiona na wicher i na słoną wodę; nie mieli czym jej obwiązać. Było
coraz gorzej. Wszystko smarownika bolało w chwilach, gdy odzyskiwał przytomność. W
dzień żarła go gorączka, w nocy trzęsły nim dreszcze. Dolna szczęka mu obrzękła, bo i brodę
przeszyło żelazo. Nie mógł połykać śliny, bo gardło nabrzmiało: i w gardle tkwił odłamek.
Leżał bezwładnie na dnie łodzi, dokąd przeciekała woda z zewnątrz. Widział, że
towarzysze odnosili się doń z litością, lecz byli bezradni. Widział również często ich
badawcze spojrzenia i domyślał się przyczyny ich ciekawości: patrzyli, czy jeszcze żyje. Bał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grecja.xlx.pl